Wśród zagadnień związanych z małżeństwem jest to chyba problem zarazem pierwszy i ostatni. Taka jest jego ranga i miejsce. Jest pierwszy, od niego się tutaj bowiem wszystko zaczyna, nie co innego wyrażają słowa „małżeństwo z miłości”. Ale jest też ostatni w tym sensie, że małżeństwo stanowi zawsze pewnego rodzaju próbę, w której owa miłość ma zostać sprawdzona, ma siebie samą potwierdzić. W chwili zawierania małżeństwa jest ona tym, co oboje, kobieta i mężczyzna, najlepiej „wiedzą” (wiedzą tak, że aż czują, lub po prostu wiedzą, bo czują), a równocześnie ona właśnie stanowi największą niewiadomą, ukrytą w całej ich wspólnej przyszłości. Miłość jest niewiadomą poniekąd większą niż cały ich dalszy los, jest bowiem czymś głębszym i bardziej podstawowym niż on, kryje więc w sobie wewnętrzną moc zapanowania nad nim. Jeśli nawet wszystko, co składa się na ów los, na pomyślność i docześnie rozumiane szczęście, zawiedzie, a ona przetrwa — całe życie będzie jakimś zwycięstwem. I na odwrót — jeśli miłość zawiedzie, życie będzie jakąś porażką — choćby nawet skądinąd los dotrzymywał kroku. Małżeństwo jest nade wszystko próbą miłości.
Tak też rozumie je Kościół i pod tym kątem formułuje wymagania etyczne związane z małżeństwem, opierając się na tym, jak Chrystus widział człowieka, jego możliwości i powołanie. W tym świecie owa próba miłości urasta do wyższej jeszcze rangi. Zawierając małżeństwo sakramentalne kobieta i mężczyzna angażują w jakiś sposób Boga, a równocześnie liczą też na Jego zaangażowanie w ich wspólnotę — innymi słowy liczą na Jego łaskę i pomoc, która w sposób czysto wewnętrzny, niemniej realny, będzie kształtowała całe ich wspólne życie. Dlatego też stawiają swój związek wobec Niego i stwierdzają to przysięgą, dzięki czemu małżeństwo nabiera jakiejś szczególnej mocy zobowiązującej dla nich samych. Takie postawienie sprawy jest najpełniejsze, najgłębiej ludzkie, domaga się ono jednak tym bardziej, by ludzka miłość obojga była wewnętrznie dojrzała i definitywna.
Trzeba się pogodzić z faktem, że taką nie jest -ona od początku, „od pierwszego wejrzenia”, i taką nawet być nie może. Byłoby to sprzeczne z ogólnym charakterem ludzkiego bytowania, w którym obowiązują prawa rozwoju i stopniowej aktualizacji. Dlatego też miłość nie jest od początku dojrzała i pełnowartościowa, ale stopniowo dopiero może stać się taką. Potrzeba pewnej orientacji w całej problematyce tego „stawania się”, by można było mówić o wychowaniu miłości. Sprawa jest ważna, kluczowa, stanowi wstęp do bardzo wielu spraw życia ludzkiego.
*
Pewne fakty zawierające się w całokształcie ludzkiej miłości dzieją się samorzutnie i bywają przeżywane spontanicznie. One też bywają najczęściej określone słowem „miłość”. Psychologicznie biorąc, fakty te zachodzą przede wszystkim w sferze zmysłowo-uczuciowej, chociaż równocześnie chwytają w jakiejś mierze całą istotę człowieka. Głębia osoby ludzkiej dochodzi jednak do głosu raczej stopniowo, w wyniku refleksji, związanej z nią obiektywizacji, dostrzeżenia właściwego ciężaru gatunkowego całej sprawy, rozważenia motywów. Wszystkie te akty życia wewnętrznego posiadają swoją specyfikę, która odróżnia je od samych spontanicznych reakcji uczuciowo-zmysłowych, co nie znaczy bynajmniej, by jedno miało przekreślać drugie. Chodzi tylko o dopełnienie tego, co zaczyna się w uczuciu i zmysłach, przez to, co stanowi właściwą głębię osoby ludzkiej i jej zaangażowania. Chodzi o to, by miłość została postawiona niejako w skali całej osoby, a nie tylko tych jej przeżyć, które wprawdzie posiadają wielką subiektywną intensywność, ale brak im obiektywnej dojrzałości. Tymczasem wokół tego istotnego problemu stwarza się bardzo często błędne sugestie: „widocznie nie kocha, skoro się zastanawia”, podczas gdy wniosek winien, a co najmniej może, iść w kierunku wręcz przeciwnym. I to jest właśnie jakieś kapitalne zagadnienie wychowawcze, gdy chodzi o ludzką miłość.
Jest to zagadnienie współpracy z myślą, z refleksją, z koncepcją. Jedno zakłada drugie. Aby dziewczyna czy chłopiec, aby kobieta czy mężczyzna mogli w sprawach miłości i małżeństwa zdobywać się na refleksję, muszą posiadać pewną koncepcję miłości i małżeństwa, owszem, pewien ideał przemyślany. Chodzi tylko jeszcze o to, aby ów ideał był prawdziwy, a koncepcja godziwa i wartościowa. W przeciwnym razie cała rzecz pozostaje na płaszczyźnie samych reakcji zmysłowo-uczuciowych, które nie tylko są spontaniczne, ale tez nieco przypadkowe. Małżeństwo puszczone na nurt tylko tych reakcji — jest jak łódka bez sternika na wzburzonych falach: może wprawdzie wyjść z tej przeprawy cało, ale może też doszczętnie się potrzaskać, niszcząc przy tym wszystko, co w niej się zawiera. Sama miłość zmysłowo-uczuciowa zwykła na różne sposoby zmieniać swe oblicze, człowiek nie może więc na niej tylko polegać, ale musi w głębszych warstwach swego rozumu i woli szukać dla niej odpowiedzialnej stabilizacji. Nie trzeba już chyba osobno tłumaczyć, że chodzi o taką sprawę życia ludzkiego, w której nie wolno nieodpowiedzialnie eksperymentować, zawsze się bowiem naraża co najmniej drugą osobę, zwykle więcej osób, a konsekwencje społeczne fałszywego ustawienia w tej dziedzinie są wręcz nieobliczalne.
*
Wychowanie miłości w polu widzenia ludzi wierzących musi oznaczać ponadto współpracę z łaską. Jeśli zasada współpracy z myślą (z refleksją i koncepcją) może się wydać czymś bladym, to tym bardziej zasada współpracy z łaską musi być czymś abstrakcyjnym i nieuchwytnym, jeśli się założy, że cała miłość sprowadza się tylko do uczuciowo-zmysłowych reakcji i przeżyć, które samorzutnie dążą do właściwego im zaspokojenia. Takiego założenia nie można jednak przyjąć, jest ono bowiem niezgodne z prawdą, a poza tym przekreśla u podstaw samą możliwość wychowania miłości. Możliwość ta nie istnieje wówczas, gdy nie próbuje się miłości „wychować” — wychowanie bowiem dokonuje się przede wszystkim w praktyce, nie w teorii. Zasada współpracy z łaską w tym wychowaniu weryfikuje się także w praktyce.
Jest to praktyka zresztą bardzo prosta, równie prosta jak wzniosła, na jej tropie znajduje się każda dziewczyna czy chłopak, żona czy mąż, którzy ze swą miłością gotowi są otworzyć się Bogu i prosić z całą szczerością o jej prawdziwość i szlachetność. Ten zasadniczo bardzo prosty akt wymaga jednak istnienia pewnych przesłanek w myśli oraz dyspozycji w woli — nawet wręcz sprawności czyli cnót. W przeciwnym razie do niego nie dojdzie, może tylko z braku orientacji, a może z braku uwagi, a może po prostu z braku poczucia, że to tak właśnie można (a nawet trzeba). Człowiek może nawet nie tyle jest skłonny uważać miłość za fakt zamknięty w sferze uczuciowo-zmysłowej jego psychiki i niedostępny dla myśli i koncepcji, ile przede wszystkim za fakt zamknięty po prostu w jego „ja”, za fakt istniejący tylko pomiędzy jego „ja” i drugim jakimś „ja”. Tu zresztą tkwi zasadnicza trudność i niebezpieczeństwo złudzeń: czy to, co istnieje pomiędzy jednym a drugim „ja”, jest naprawdę miłością, a nie tylko jakąś szczególną konfiguracją egoizmów? Trudno zaś wskazać problem w praktyce bardziej istotny dla wychowania miłości, jak przezwyciężanie różnych postaci egoizmu.
Dla człowieka, który przeczytał i jakoś przemyślał Ewangelię — nie tylko „Bóg jest miłością”, ale także „miłość jest z Boga” (por, list św. Pawła do Rzymian: „miłość Boża rozlana jest w sercach waszych przez Ducha Świętego, który wam jest dany”). W jaki sposób? Są to właśnie drogi łaski, bez których każda miłość ludzka, choćby najbardziej subiektywnie pochłaniająca i obustronnie odczuta, jakoś nie dobija do dna i nie jednoczy do końca. Jest to sprawa jak najbardziej praktyczna, choć oczywiście jest to również sprawa koncepcji, owszem, po prostu sprawa żywej wiary i płynącego z niej całego stylu życia. Cóż może być bardziej istotne dla chrześcijańskiego stylu życia jak wychowanie miłości, czyli przezwyciężanie różnych postaci egoizmu? Jeśli zaś nie może podlegać dyskusji teza, że wychowanie miłości jest nieodzownym warunkiem małżeństwa, to wypada dodać, że w pełni adekwatne względem małżeństwa-sakramentu wychowanie miłości jest tylko takie, które jakoś rozwija się z prawdy „Bóg jest miłością” oraz z tej drugiej „miłość jest z Boga”.
Realizację tych prawd można też określić jako współpracę z łaską miłości. Dla osób żyjących w małżeństwie będzie to magna pars współpracy z łaską sakramentu małżeństwa. Współpraca ta implikuje to wszystko, co leży na drodze do ludzkich wartości małżeństwa, niczego nie omijając. Małżeństwo oparte na zasadzie współpracy z łaską dąży do większej syntezy wartości już choćby dlatego, że żyje świadomością realnego zaangażowania Boga w ludzką miłość kobiety i mężczyzny. Postawa taka nie ma nic wspólnego z jakąś nieżyciową idealizacją. Nie chodzi o samo umysłowe czy choćby umysłowo-emocjonalne przeżywanie pewnych treści czy wartości religijnych związanych z małżeństwem, chodzi o ich wcielanie. Miłość zawsze jest we wcieleniu, w realizacji, nie tylko w samym myśleniu, chociaż winna być przepuszczalna dla myśli — i to zarówno ludzkiej jak Bożej. Trzeba w niej zrobić miejsce dla tej myśli — jednej i drugiej — na tyle właśnie, by to, co realizuje się w czynach, w woli, nawet w uczuciach, było z tą myślą zgodne, jej wierne.
Oprócz wcielenia w czyny (a raczej poprzez nie) istnieje oczywiście problem wcielenia ludzkiej miłości w różnorodne warunki i sytuacje zewnętrzne, w studia, pracę, mieszkanie, zarobki, w odpoczynek i rozrywkę, w każde „razem”, a także w ewentualne „z osobna”. To wszystko realne współczynniki ludzkiego życia, a nawet ludzkiego losu. Podkreśla się dzisiaj bardzo mocno, że one decydują o małżeństwie, o miłości. Nie wolno zapoznawać ich roli: one istotnie ogromnie wiele warunkują, ułatwiają lub utrudniają. Całe wychowanie miłości musi je uwzględniać, i to jak najszczegółowiej. Niemniej nie można wszystkiego do nich bez reszty redukować — taki bowiem socjologizm czy ekonomizm równałby się przekreśleniu miłości, a w konsekwencji depersonalizacji małżeństwa. Miłość musi zachować rolę samoistną i nadrzędną, musi być jakoś silniejsza od warunków (jeśli Pismo powiada o niej, że jest silniejsza ..niż śmierć”) — i to od warunków zewnętrznych i wewnętrznych, od zmienności nastrojów, od całej grupy uczuć i namiętności, od temperamentu i usposobienia. Trzeba dodać, że najczęściej pęka ona od wewnątrz, i to nawet wówczas, kiedy się o to pęknięcie obwinia tylko zewnętrzne okoliczności. I właśnie dlatego tak podstawowa jest sprawa jej wychowania i stopniowego wychowywania, ono bowiem tworzy miłość, jej substancję i jej profil.
Jeśli na coś chcemy położyć nacisk w obecnym czwartym roku Wielkiej Nowenny, to chyba na to przede wszystkim.
Bp. Karol Wojtyła
Tygodnik Powszechny, 1960. nr 21